czary

Kaczeńce

Szłam wzdłuż strumienia z bukietem kaczeńców
już skazanych i ściętych. Przejrzyste łodyżki
umierały pokornie w mych dziecięcych dłoniach,
układałam je potem w objęciach wazonów
nie myśląc o tym, że właśnie oddarłam
śmiertelną tkankę od żywych korzeni.

Nie wiedziałam, że byłam już w trakcie wyprawy.
Czas niewinności jak złoty parasol
rozpinał się nade mną, bezgrzeszny, bezmyślny,
a jednak pełen kroków nie do odwrócenia,
mozolnego składania fragmentów rynsztunku.

W kolczaste uroczyska, w podstępne zarośla
prowadziłam się sama, nie winię nikogo,
nauki pierwszych mistrzów traciły na wadze,
z lekkim sercem dawałam je porwać wichurom.

Miasta rodzinne, zatrzaśnięte księgi,
do których klucze przepadły w podróży,
zagajniki olchowe, strażnicy pieczęci,
skrzynie pełne mądrości utopione w bagnach,
zmącone źródła pod zwałami gruzu.

Już się nie łudzę, że drogi powrotne
do stóp się łaszą, lub że są w ogóle,
przyglądam się kaczeńcom, skrzypom, wilczomleczom
z miejsca, które na razie jest moim wazonem
i wiem, dlaczego wtedy nie krzyczały,
wyszarpywane z ziemi nieświadomą ręką.